16 października 2017

Podróże małe i duże...

Całkiem niedawno zaczął się rok akademicki, ale na wakacje (choćby i nawet bardzo króciutkie) dopiero teraz mogłam sobie pozwolić. Zafundowałam sobie więc dwa weekendowe wypady. Jeden krajowy, a drugi zagraniczny.

W ostatni weekend września pojechałam do Poznania na balet – Annę Kareninę. Można mówić co się chce, ale opera w Gdańsku nie umywa się do tych, które bywają rozsiane po Polsce. Poznańską operę bardzo sobie cenię i co jak co, ale jednego można być pewnym – nie robią niczego po kosztach. Widać trud włożony w scenografię, kostiumy, nawet gdy całość realizują w dość nowoczesnym stylu, za którym swoją drogą raczej nie przepadam – ot, idąc do opery chciałabym oglądać stroje „z epoki”. Przy okazji pobytu w mieście, spotkałam się z osobami, których nie widziałam już od bardzo dawna. Od ponad trzech lat nie mieszkam już w stolicy wielkopolski, a kontakt niemal ze wszystkimi się urwał. Są tylko trzy osoby, z którym ciągle go utrzymuję. Nie jest mi źle z tego powodu, bo też nigdy nie byłam typem osoby, która ma masę znajomych. Zdecydowanie bardziej cenię sobie kilku bliższych znajomych, niż posiadanie szerokiego grona ludzi, których tak właściwie znam co najwyżej po imieniu.
Co do wyjazdu zagranicznego, to dopiero wczoraj z niego wróciłam. Tym razem wybrałam się z mamą do Dublina.
Szczerze? Bardzo lubię podróżować z mamą. Ona kocha zwiedzać, a mój tata jakoś za tym nie przepada, więc ktoś ją musi wyciągnąć na wojaże, aby się w domu nie zanudziła – sama raczej za granicę nie pojedzie, bo nie zna żadnych języków obcych, a porozumiewanie się gestami ma swoje ograniczenia. Nie wadzi jej spanie w hostelu, czy schronisku młodzieżowym, więc wyjazd może być po kosztach. Do tego co jak co, ale dobrze się z nią dogaduję. Kilka osób, które znam stwierdziły, że z rodzicami to by już teraz nigdzie nie wyjechały, bo to obciach, ale ja nie widzę w tym żadnego „obciachu”. Zdecydowanie bardziej wolę wybrać się na jakiś wyjazd z mamą, która ma podobne zapatrywania na to, czego oczekuję od wyjazdu (woli zwiedzać i coś zobaczyć, niż siedzieć na tyłku na tropikalnej plaży), niż z niektórymi moimi rówieśnikami.

Co do samego wyjazdu, to zwiedziłyśmy ścisłe centrum. Stolica Irlandii jest dość drogim miastem, więc za długo nie mogłyśmy tam zabawić – poza tym mama ma pracę, a ja studia, więc tylko weekendowy wypad wchodził w rachubę.
Przyleciałyśmy w piątek przed południem, ale zanim dostałyśmy się do centrum było już po pierwszej. Jako, że czasu na zwiedzanie było niewiele, to zaczęłyśmy, jeszcze przed zameldowaniem się w hotelu. Transfer z lotniska zaplanowałam tak, aby wysiąść w ścisłym centrum, a dokładniej przy Trinity College. Jest tam bowiem jedna biblioteka, którą już od dawna chciałam zobaczyć nawet za (dość wygórowaną) cenę kilkunastu euro. Tak właściwie to sama „atrakcja” dotyczy księgi z Kells, czyli manuskryptu uchodzącego za jeden najpiękniej ilustrowanych. Nie powiem – był przepiękny, ale dla mnie stanowił tylko dodatek. Głównym punktem była biblioteka. Te książki, ten zapach, ta atmosfera! Coś wspaniałego… Szczerze, aż nie chciałam z niej wychodzić. Czas jednak gonił, ponieważ większość atrakcji była otwarta w godzinach 10-17, przez co czas na zwiedzanie był dość ograniczony.
Tego dnia byłyśmy również w muzeum narodowym, a konkretniej; w muzeum archeologicznym. Piękne jest to, że zarówno w Irlandii, jak i w Wielkiej Brytanii, muzea narodowe mają darmowy wstęp. W Polsce muzea, jeśli już, to czasami mają wyznaczony jeden dzień w tygodniu, w którym za wstęp nie są pobierane opłaty. W sumie dobre i to, bo co jak co, ale mało osób uważa muzea, za miejsce w którym można ciekawie spędzić czas, a jeśli jeszcze mają za to zapłacić, to już nie ma opcji, aby kiedykolwiek tam zawitali. To są oczywiście jedynie osobiste gusta. Ja wolę iść do muzeum niż spędzić wieczór w klubie, podczas gdy wiele innych osób, woli sytuację odwrotną.
Wracając jednak do Dublina, po wyjściu z muzeum przeszłyśmy się jeszcze po mieście. Odwiedziłyśmy deptak na Grafton Street i odbiłyśmy nieco w bok, aby poszukać jakiegoś pubu, przed wieczornymi godzinami szczytu. Trafiłyśmy do O'Donoghue's i po dość smacznym obiedzie i pincie Guinessa (piwo owszem, jest dobre, ale piłam w życiu lepsze i nie wiem czemu wszyscy aż tak za nim szaleją), poszłyśmy do hostelu. Nocleg miał być tani i dobrze ulokowany. Generalnie stosunek jakości do ceny był serio całkiem niezły, choć luksusów to zdecydowanie tam nie było. Lokalizacja jednak okazała się świetna. Dosłownie rzut kamieniem do centrum, a jako że świadomie odpuściłyśmy sobie komunikację miejską, było to dość istotne. Z racji mojego kolana starałyśmy się okroić trasę do punktów, do których można dojść z buta.

W sobotę zwiedzałyśmy od rana. Najpierw spacer obok Custom House, niedaleko którego miałyśmy nocleg, później spacer wzdłuż rzeki Liffey do Ha’penny Bridge, którego nazwa wzięła się z tego, że niegdyś za przejście po tym moście trzeba było zapłacić pół pensa. Prowadził on prosto do dzielnicy Temple Bar z jej sławnymi pubami rozsianymi co całej okolicy. Miałyśmy również szczęście, bo co sobotę odbywa się tam targ z lokalną żywnością. Nie był on dość imponujący, ale rzeczywiście, można było kupić sporo miejscowych wyrobów. Jako, że nieco zgłodniałyśmy kupiłyśmy sobie placek z nadzieniem piwno-wołowym (piwo to oczywiście Guiness), ot tak jakby upchnąć dobry gulasz w pieczywie. Pożywne to było i całkiem smaczne.
Chwilę jeszcze pokręciłyśmy się wąskimi uliczkami, po czym obok ratusza, poszłyśmy do dublińskiego zamku. Ten zwiedziłyśmy również w środku i przyznaję, że niektóre pomieszczenia były naprawdę bardzo okazałe, choć sam zamek (zwłaszcza z zewnątrz) przypominał patchworkową pracę. Część fasady była przykładowo dobudowana później i pomalowana na różne kolory. Chwilę odpoczęłyśmy w przyzamkowych ogrodach, po czym skierowałyśmy się do jednej z najbardziej okazałych katedr w mieście; Christ Church Cathedral.
Zanim jednak weszłyśmy do wnętrza, sprawdzając ceny odkryłam, że tuż obok, w sąsiednim budynku mieści się dość wysoko oceniana atrakcja; Dublinia, a bilet łączony wychodzi całkiem tanio, przy czym od Dublini właśnie warto zacząć zwiedzanie, gdyż most nadziemny łączący oba budynki ma ruch „jednostronny” i nie można nim przejść od katedry do wystawy. Jeśli chodzi o wystawę, przyznaję, że oceny w rzeczy samej nie były bezpodstawne. Był to taki typ „muzeum”, w którym wiele rzeczy możesz dotknąć, przymierzyć (ubrania stylizowane na te z epoki!), powąchać. Sama wystawa pokazywała najpierw Dublin za czasów wikingów oraz mówiła co nieco o samych wikingach, ich religii, kulturze, życiu, a następnie o Dublinie w czasach średniowiecznych. Tutaj też przybliżono realia epoki między innymi przez rzeźby w skali 1:1 ukazujące na przykład ofiary czarnej śmierci, czy też żebraków na ulicach. Interaktywne wystawy przybliżały chociażby sposoby leczenia w dawnych czasach, rozrywki, które mieli do dyspozycji ludzie w średniowieczu, czy też to czym się odżywiali. Dla dzieci raj! Dla dorosłych również xD Najwyższe piętro ekspozycji pokazywało wykopaliska. Przybliżało to, jak wygląda praca archeologa, czego możemy dowiedzieć się „grzebiąc” w ziemi, jak wygląda laboratorium itp. Przechodząc, do moich uszu doleciały dźwięki Władcy Pierścieni. Okazało się, że fragmenty filmu puszczano na pobliskim monitorze, który ukazywał nowoczesne technologie xD Ot, szczęście, że trafiłam akurat na ten fragment, gdyż całość filmu edukacyjnego miała chyba z dziesięć minut… Po wyjściu z ekspozycji można było udać się na wieżę widokową z cudowną panoramą miasta, a następnie przejść do katedry.
Katedra Kościoła Chrystusowego powalała na kolana swoim rozmachem. Nie bardzo wiem, o czym tu napisać, gdyż tego tupu budowle mają w sobie pewien majestat, który ciężko wytłumaczyć i nie trzeba być tu wcale osobą wierzącą, aby go dostrzec. Tak z ciekawostek, warto nadmienić, że zarówno ta katedra, jak i pobliska katedra świętego Patryka, są chyba najbardziej okazałymi i jednocześnie popularnymi świątyniami w Dublinie. Większość Irlandczyków to katolicy, ale te dwa wydawałoby się najważniejsze kościoły należą do Kościoła Irlandii, swoistego odłamu anglikanizmu. Co do samego zwiedzania, w cenie było zobaczenie katedry, oraz podziemnych krypt i wystawy w nich zorganizowanej. Kiedy już zobaczyłyśmy podziemia i chciałyśmy skierować się do wyjścia, okazało się, że w centrum katedry rozkłada się orkiestra. Ot, tak sobie. W każdym razie skorzystałyśmy z okazji do wypoczynku przy muzyce i wysłuchałyśmy tego niespodziewanego, darmowego koncertu. Ze względu na ograniczony czas nie zostałyśmy do końca, czego żałowałyśmy, gdyż przyjechała tam właśnie kobieta z harfą. A dźwięki tego instrumentu uwielbiam.
Tutaj zrobiłyśmy sobie nieco dłuższą przerwę i poszłyśmy na tradycyjną rybę z frytkami. Nie bardzo było gdzie usiąść i zjeść, więc wróciłyśmy do ogrodów zamkowych i tam na schowanej w cieniu ławce, spokojnie zjadłyśmy obiad. Wyglądało to pewnie co najmniej dziwnie, ale nic to. Z ogrodów było całkiem blisko do katedry świętego Patryka. Przeszłyśmy do przylegający do świątyni park, ale już do środka katedry nie można było wejść, gdyż akurat tego dnia odbywało się bodajże zakończenie roku. Pełno studentów w togach wylewało się z kościoła. Nie było po co tam zostawać, więc skierowałyśmy się nad rzekę. Minęłyśmy najstarszy w Irlandii pub, The Brazen Head założony ponoć w 1198 roku(!) i przeszłyśmy przez rzekę na jej północną część. Ta część miasta była jak dla mnie mniej okazała. Przeszłyśmy jednymi z najbardziej zatłoczonych ulic, jakie kiedykolwiek widziałam tuż obok centrów handlowych i wyszłyśmy na O’Connell Street. Na tej ulicy znajduje się wiele pomników i coś, co nosi nazwę The Spire i jest 120 metrowym słupem, choć dla mnie wygląda to jak olbrzymia wykałaczka wbita w środek ulicy – cóż, nie mnie oceniać zamysł twórcy.
Kiedy wszystko już obeszłyśmy, było już dość późno. Przeszłyśmy na południową stronę rzeki. Zdążyłam jeszcze skoczyć do księgarni, którą wypatrzyłam poprzedniego dnia i kupić książkę z irlandzkimi legendami.
Liczyłam na to, że może uda mi się znaleźć niektóre z moich ulubionych książek w oryginale, czyli po angielsku, ale niestety. Wieczorem pokręciłyśmy się trochę po okolicy. Sprawa wyglądała tak, że lot powrotny był o 6 rano następnego dnia, więc nie było sensu wynajmować noclegu, bo i tak koło 2 czy 3 rano trzeba by było wstać. Tak więc weszłyśmy do pubu na piwo, posiedziałyśmy trochę, po czym skierowałyśmy się ponownie do Temple Bar. Powiem tak – okolica za dnia i wieczorami to jak niebo i ziemia. Zupełnie inny świat. Puby podświetlone na różne kolory, ludzie wypełniający drobne uliczki i stojący ze szklankami praktycznie wszędzie. Uliczni grajkowie i tłumy wokoło nich. Życie wręcz tętniło na tym małym skrawku miasta.


Ogólnie stwierdzam, że Dublin jest piękny. Ma swój niezapomniany klimat, którego nie sposób nie polubić i mimo, że mało spałyśmy, a ostatnią noc przekoczowałyśmy na lotnisku, było warto. Jeśli chodzi o Irlandię, jest wiele miejsc, które chciałabym zobaczyć, ale na takie wakacje trzeba nieco więcej czasu i pieniędzy. Początek, w postaci Dublina był udany, ale chwilowo wątpię, abym miała okazję tam wrócić. Teraz jedyne do czego wracam to rzeczywistość, ze studiami na czele xD 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz