Minął już miesiąc i muszę przyznać, że całkiem sporo się udało załatwić. Niedługo kończy się rekrutacja na magisterskie i w przyszłym tygodniu będą listy. Najlepsze jest to, że nasz dziekanat nawet z podpisanym upoważnieniem nie pozwala odebrać jednego świstka papieru, który ponoć jest potrzebny przy składaniu dokumentów (choć telefonicznie bez praktycznie podania jakichkolwiek danych podaje zapisy z tego papieru), więc będę musiała urwać się z pracy, aby specjalnie po ten papier jechać. Oczywiście o ile się dostanę na tę nieszczęsną magisterkę.
Ale są też i rzeczy pozytywne. Najważniejsze jest to, że w końcu dostałam się na rehabilitację. Przez dwa tygodnie z rana dreptałam sobie do szpitala, a na popołudnie szłam do pracy. Mało to komfortowe, bo najpierw na ćwiczeniach nogę forsowałam, później nawet na samym dojściu na trasie szpital-bar, bo to jednak coś około kilometra w jedną stronę, a na sam koniec dobijałam stojąc ponad 8 godzin w robocie. Bolało, opuchło, ale wiecie co? Ten ból to i tak nic w porównaniu z tym co było.
Przywykłam, że kolana będą mi dokuczać do usranej śmierci, ale jeśli ten ból, który jest teraz pozostanie, to i tak było warto, bo jest to duży postęp. Mogę przynajmniej spać. Nie jest idealnie, ale zawsze lepsze to niż nic. Może z czasem ból zelżeje, choć bardziej prawdopodobne jest to, że zacznie się zwiększać na nowo, ale nic to. I tak jest już lepie. Na wrzesień udało mi się prywatnie załatwić kolejną serię zabiegów rehabilitacyjnych, a do tego znam ćwiczenia, które powinnam wykonywać i może wrócę do sprawności. Najbardziej rozbraja mnie jedno; gdyby człowiek nie znał kogokolwiek w szpitalu – innymi słowy, nie miałby choćby najmniejszych nawet znajomości – nic by nie załatwił. Dzwoniąc osobiście otrzymywałam odpowiedź, że terminy są dopiero na przyszłą wiosnę. Ta… Nic to, że wszędzie mówią o tym, iż rehabilitację trzeba zacząć jak najszybciej. Co to dla mnie poczekać sobie ponad rok od zabiegu, skoro o sam zabieg próbowałam się doprosić ponad 12 lat. To w końcu tylko noga, która zostanie ze mną na resztę życia… Meh. Zaczynam dostrzegać sens prywatnego ubezpieczania się.
Z innych rzeczy to pozostaje praca, którą co warto zaznaczyć, w tym roku muszę przetrwać bez moich leków. Nerwa mam większego, ale co to za filozofia iść przez życie na tabletkach. Muszę spróbować normalnego funkcjonowania. I tak właściwie nie byłoby źle, ale czasami pojawiają się przypadki klienta trudnego. I tak miałam reklamację ryby, bo były w niej ości. Ruskie miały farsz inny, niż robi mamusia. Oburzenie, że w mizerii jest śmietana, a człek jest na nią uczulony. No i okej, można sobie mizerię robić inaczej, ale skoro ktoś wie, że jest uczulony to mógłby dopytać co się znajduje w tym, co zamawia. Chociaż z drugiej strony niektóre pytania tez powalają. O dziwo więcej niż raz zapytano mnie z czego robimy grochową…. Z fasoli, na pewno... Wczoraj zgadałam się z jednym z klientów, który pracuje na kasie w żegludze i był świadkiem pytań o podobnym poziomie braku myślenia. U nich objawia się to w formie „przepraszam, a ten statek o trzynastej pięć o której godzinie odpływa?”. Aj. Człowiek czasami nie wie czy śmiać się, czy płakać, ale jedno trzeba przyznać; w tej pracy przez zaledwie dwa miesiące widać niemal pełen przekrój naszego społeczeństwa. Nie wiem tylko czy to plus, czy też niekoniecznie.
Miesiąc się kończy, a Ala, z którą pracowałam cały lipiec, wyjeżdża. Zamiast niej przybywa mój brat ze swoją dziewczyną, bo ich plany na pracę za granicą nie wypaliły i muszą się gdzieś ogarnąć, aby cokolwiek zarobić. Przez to całe zmieszanie nie jedziemy na rodzinne wakacje. Niby nic wielkiego i tak właściwie nie bardzo chciało mi się na nie jechać, ale z tym jest nieco inna historia, bo tak się składa, że na ten konkretny wrzesień planowałam z koleżanką wypad do Szkocji. I my sobie wszystko już powoli dogrywamy, aż tu nagle tata wyskakuje z tekstem, że jedziemy do Czarnogóry. W tym samym terminie. Na nic tłumaczenie, że mówiłam o własnych planach. Niet. Jadę z rodziną. No to Szkocję przełożyłam na inny nieokreślony jeszcze termin, a kumpela znalazła sobie inne towarzystwo do wycieczki, aż tu nagle informacja, że skoro brat chce popracować we wrześniu to tata stwierdził, że skład rodziny jest niepełny i on tak nie jedzie. Najmniej w tym winy mojej i mojego brata, ale wyobraźcie sobie jak bardzo można się wnerwić, gdy coś sobie planujemy, ktoś w rodzinie się z tym kompletnie nie liczy i te plany na siłę nam zmieniają, po czym okazuje się, że dupa blada i zostajemy z niczym. Ostatecznie mam nowy plan aby pojechać sobie do domu, spać do południa, a przez resztę dnia czytać książki. W sumie to też jakaś opcja… A co do książek, to pozwólcie, że sparafrazuję jeden cytat z książek Gartha Nixa, które obecnie czytam „Czy to czytelnik wybiera książkę, czy książka czytelnika?”. W oryginale jest droga i idący, ale tak właściwie do literatury całkiem ładnie to pasuje i jakoś tak ślicznie brzmi. Ot, taka drobna uwaga, której nie mam gdzie zapisać ;)
No i na koniec taka drobna uwaga, która mnie nieco orzeźwiła i jednocześnie zasmuciła. Ledwie kilka dni temu, wokalista Linkin Park, Chester Bennington popełnił samobójstwo. Nowe brzmienie zespołu do mnie nie trafiało, ale utwory z pierwszych trzech płyt na stałe mam na składance w telefonie. Śledziłam jednak to, co tworzą. Kilka lat temu byłam na koncercie, ale nie chodzi o to. Linkin Park to był pierwszy zespół, który pokochałam. Oni otworzyli mi oczy na muzykę inną, niż ta którą gra się w radiu. Dzięki nim zaczęłam szukać własnego gustu muzycznego, który w końcu odnalazłam, a głos Chestera był jednym z lepszych, które słuchałam. Miałam do nich ogromny sentyment i kiedy przeczytałam wiadomość o tym, że wokalista się powiesił, nagle jakiś klocuszek z podwalin mojej młodości się osunął. Nie tyle nawet przez samą śmierć Benningtona, ale głównie przez sposób jego odejścia. Depresja to taka cholera, która jak widać nie oszczędza nikogo. Znam skraj tej czarnej rozpaczy, która popycha ludzi do takich rzeczy. Sama ledwie musnęłam jej brzegi, ale i w mojej głowie pojawiały się podobne myśli. Musiałabym wkroczyć w jej środek, by próbować je ziścić. Jednakże z perspektywy czasu widzę i wiem, że są takie stany, wydawałoby się bez wyjścia, które popychają ludzi do ostateczności. Ja się o to otarłam, ale jakimś cudem wyminęłam to bokiem, choć nie wiem czy aby na stałe, ale niektórym się nie udaje. Tym może i mało pozytywnym akcentem, pozwólcie że zakończę na dzisiaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz