Kawał czasu... Dziś wybija dla mnie 11 lat blogowania pod tą nazwą, ale dopiero pierwszy rok leci na nowym serwisie. Żałuję tego, że mylog zniknął z internetu i trochę podnosi mnie na duchu jedyne to, że dość zapobiegliwie skopiowałam wszystkie notki, jakie przez ostatnią dekadę pisałam.
Mimo tego, że tutaj przeniosłam się z konieczności dopiero w zeszłym roku, mam zamiar obchodzić każdą kolejną rocznicę 27 marca. Tak jak to miałam w zwyczaju... Możecie mówić, że jestem zbyt sentymentalna, ale na to niewiele poradzę.
Obecnie bywam na blogu sporadycznie i najpewniej do lipca nie bardzo się to zmieni. Te studia mam już na finiszu i muszę ogarnąć ostatni semestr. Licencjat sam się niestety nie pisze, a zaliczenia jak na złość nie mogą być łatwe nawet na ostatnim roku. Może i narzekam, ale zwyczajnie już mi się nie chce, a perspektywa robienia jeszcze magisterki jakoś w ogóle do mnie nie trafia. Nie tyle chcę ją zrobić ile raczej muszę, choć tak właściwie chęci też może i nieco mam, gdyż mam zamiar wybrać się na pedagogikę specjalną i co by nie mówić - temat jest dość intrygujący.
Praktyki skończyłam całkiem niedawno i pomijając krążenie między ośrodkami w dwóch miastach (chwała za SKMki, które okazały się tu zbawienne), a co za tym idzie spędzanie na dojazdach blisko 5 godzin codziennie, to muszę uznać, że same praktyki były udane.
Miałam szczęście jeśli chodzi o prowadzącą w szkole, gdyż bardzo mi pomogła, interesowała się, nie robiła problemów i zawsze chętnie doradzała, dzieliła się doświadczeniem. A co jest najlepsze? Widać było, że jej się chce pracować z dziećmi. Robiła z nimi doświadczenia, pracę w grupach, stopniowała poziom trudności, dostosowywała metody i środki, a sam poradnik metodyczny traktowała nie jak wyrocznię, ale jak ewentualną pomoc. To zaangażowanie i chęć... Takich ludzi potrzeba! Naładowała mnie pozytywnie przez całe 5 tygodni. O ile prowadząca nauczycielka była wspaniała, to i na klasę w szkole nie mogę narzekać - dzieci cudowne, choć zdarzały się specyficzne jednostki tak, jak wszędzie. Mówcie co chcecie - 5 tygodni to wystarczająco wiele czasu, by przywiązać się do klasy. A gdy na odchodnym musiałam się pożegnać było mi nieziemsko wręcz przykro. Zaraz jednak omal się nie rozpłakałam, bo dzieci zrobiły dla mnie laurki na "do widzenia". Zaniemówiłam, a same laurki opakowałam i schowałam, by przypadkiem gdzieś ich nie zagubić.
Z rzeczy zaległych z ostatnich tygodni wypada mi wspomnieć o zabiegu na kolano, który mieć miałam, a z którego pogonili mnie dosłownie tuż przed samym zabiegiem. O co poszło? Miałam gorączkę? A może środek okresu? Albo nieuleczalną chorobę? Nie... Poszło o problemy skórne. Ano tak się składa, że taka już moja natura i wojuję z tym odkąd pamiętam, ale ostatnio wszystko goi się na mnie jako brązowe plamy, które niespecjalnie chcą znikać. Ot, efekt uboczny leków, które brałam jakiś czas temu, a które zamiast pomóc tylko zaszkodziły. I nijak nie trafiało do lekarzy i pielęgniarek, że tak mam, że na to się nie umiera, że byłam u dermatologa i za wiele się z tym nie da zrobić. Oni operacji nie zrobią, mam iść raz jeszcze do dermatologa...
Szczerze? Od 12 lat czekam aż mi to kolano zrobią. I w końcu mam szansę, ale nie... Zapraszamy w czerwcu. A to mnie już w ogóle nie urządza, bo automatycznie odpada mi chyba wtedy obrona, końcówka studiów i praca. Jeśli nie pójdę do pracy, nie zarobię na życie na następnych 10 miesięcy, a co za tym idzie mogę sobie odpuścić rok studiów... Efekt? Jestem o 300 złotych uboższa, a od dermatologa usłyszałam to, co już wiedziałam. Dostałam leki, które pewnie nie pomogą, ale przynajmniej w szpitalu nie będą się mieli o co czepiać i czekam. Czekam pod telefonem, bo a nóż ktoś się wykruszy i będę musiała jechać.
I tak sobie myślę, że aby na tamten termin pójść, musiałam przekładać praktyki, wojować z zaliczeniami, użerać się z przesuwającym się okresem i masą innych rzeczy, by na koniec usłyszeć "sorka, ale nie", to dochodzę do wniosku, że gdyby ktoś szukał chodzącej definicji pecha to chyba właśnie znalazł...
Nie zrozumcie mnie źle - nie mówię tu o prawdziwych ludzkich tragediach, gdzie niektórzy tracą dorobek życia w sekundę, zapadają na nieuleczalne choroby, są zdani tylko na siebie niemal od urodzenia... Mowa tu o tym, że w moim życiu nigdy, ale to przenigdy nic nie może być łatwe. Aby dopiąć swego muszę wojować i użerać się z masą problemów po drodze. By coś załatwić, do czegoś dojść, coś otrzymać, nigdy nie mogę iść prostą drogą, bo życie zawsze funduje mi istny slalom z przeszkodami - pokonam jedną, zaraz wyrasta następna. Te drobne piekielności nawarstwiają się i zwyczajnie zniechęcają do czegokolwiek. Każdy ma jakieś swoje piekło do ogarnięcia, ale tu jest też kwestia tego, jak bardzo jesteśmy wytrzymali. Ja chwilowo się trzymam, ale na jak długo to nie wiem. W którymś momencie to nawarstwienie drobnych problemów przekracza poziom krytyczny, a co wtedy się dzieje to już sprawa indywidualna... Ja już kilka załamań (większych lub mniejszych) przeżyłam i stwierdzam iż jest to dość wątpliwa przyjemność, z której z chęcią zrezygnuję ;)
Miało być nieco weselej, ale do napisania o tym nieszczęsnym zabiegu zbierałam się już od kilku dni. Może wyszło przygnębiająco, ale przynajmniej obyło się bez przekleństw, bo szczerze mówiąc po usłyszeniu wiadomości, przez kilka kolejnych dni nie byłam w stanie wyrażać się o tej sytuacji w sposób cenzuralny.
Sprawy blogowe są mniej więcej w środku listy priorytetów, tuż za odespaniem kilku ostatnich tygodni. Zapewne odezwę się w kwietniu, przy okazji świąt, ale gwarancji to ze mną chwilowo nie ma. Żadnej... Jeśli ktoś ma sposób na dorwanie w dobie kilku kolejnych godzin to chętnie się dowiem, bo już nawet czytanie książek musiałam odstawić, a mimo to, ciągle gdzieś się z czymś nie wyrabiam. Meh... Życie ;)
Pozdrawiam serdecznie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz