Już jakiś czas temu wróciłam ze Szkocji i muszę powiedzieć, że jestem oczarowana! Nie zawiodłam się i to moje dziwne i wyidealizowane wyobrażenie o tym miejscu niemal nie rozmija się z prawdą, a może to ja zwyczajnie dopowiadam sobie same dobre obrazy do tego, co widziałam? Jednak bez względu na to wszystko stwierdzam, że wycieczka się udała. O tym za chwilę, ale dodatkowo muszę jeszcze nadmienić, że to nie koniec wyjazdów na ten rok, gdyż wybieram się jeszcze pod koniec sierpnia na wycieczkę organizowaną przez tolkienomaniaków, a konkretnie Elendilion.
Na tę wycieczkę przedłużali zapisy już od jakiegoś czasu, bo ciągle było mało chętnych i chyba pogodziłam się z myślą, że nic z tego, a tu nagle niespodzianka – grupa minimalna może i się nie uzbierała, ale ludzi jest na tyle dużo, że jednak pojedziemy! Coś takiego było na mojej liście marzeń podróżniczych – w sensie wycieczka śladami Tolkiena. Zaraz za tym jest z kolei Nowa Zelandia i zrobienie czegoś podobnego, ale śladami filmowej wersji Władcy Pierścieni (ale to już kosztuje duuużo więcej, więc chwilowo jest jedynie w sferze marzeń). Póki co jednak wracam do tego, co już przeżyłam i pozwólcie że pogadam chwilę o Szkocji.
Kiedy pytałam moją babcię o Szkocję, stwierdziła, że co tam jest do lubienia – zimno, ciągle pada, wszędzie błoto, mgła. Może i to tak wygląda na pierwszy rzut oka. No właśnie… Na pierwszy rzut oka! Mnie najpierw urzekły krajobrazy, a konkretnie stare góry z orogenezy kaledońskiej. Mają swój urok i zdecydowanie wolę takie wygładzone przez czas i pogodę szczyty niż krajobrazy alpejskie – owszem, i one są spektakularne, ale w moich oczach są też bardzo surowe i niegościnne. A góry kaledońskie to takie przyjazne staruszki, które swoje już przeżyły, a mimo to potrafią pokazać swój majestat. Taaak. Może ja już skończę o górach. Od podziwiania krajobrazów przeszłam do poznawania kultury, która swoją drogą jest bardzo intrygująca. Z kolei po pewnym czasie pojawiło się coś, co przypieczętowało moje zainteresowanie Szkocją – mowa o serialu Outlander. Tutaj też myślałam sobie, że to jakieś głupie romansidło, które poleciła mi mama lubująca się w tego typu podukcjach, ale wiecie co? I tutaj pierwsze wrażenie może mylić. W każdym razie skończyło się na tym, że Szkocja dołączyła do grona miejsc na naszym globie, które szczerze kocham i muszę zwiedzić (albo też już zwiedziłam i dlatego pokochałam – tak na marginesie, lista jest dość obszerna i ciągle się powiększa)
W sumie za całkiem rozsądną cenę udało mi się zaplanować i zrealizować tydzień w Szkocji. Początkowo miałam jechać w większym gronie i z koleżanką. Ostatecznie pojechałam jedynie z mamą. Co do podróżowania z moją rodzicielką, muszę powiedzieć, że bardzo to lubię. Mama jak to mama – zna mnie na wylot, umie ze mną wytrzymać, a do tego lubi taki typ zwiedzania jak ja – czyli chodzenie, poznawanie, szukanie, odkrywanie. W tym względzie moja mama nie może liczyć na mojego tatę, gdyż on jest fanem rozrywek typu leżing i smażing w ciepłych rejonach Europy.
Plan wyjazdu był prosty – kilka dni w Glasgow, tyle samo czasu w Edynburgu plus jeden dzień na wycieczkę całodniową z biura podróży po południowej części rejonu Highlands wraz z doliną Glencoe. Owa całodniówka okazała się cudownym przeżyciem, a wspomniana dolina urzekła mnie chyba najbardziej. Co do miast to przyznaję, że Glasgow zawiodło moje oczekiwania. Koleżanka tak bardzo je zachwalała, że oczekiwałam w sumie sama nie wiem czego, a dostałam no cóż. Nie to co chciałam. Nie twierdzę, że jest tam brzydko, niefajnie i w ogóle, ale zwyczajnie nastawiałam się na coś lepszego. Z hitów muszę wymienić wszechobecne murale, które są niesamowicie wykonane, okolice uniwersytetu, jak i same budynki uniwersyteckie (tam był prawdziwy efekt „wow”), parki, muzea oraz kilka niebieskich budek policyjnych, które poznałby chyba każdy fan Docotra Who. Udało mi się również zahaczyć kilka miejsc, w których kręcono wspominany wcześniej serial Outlander, więc i to duży plus.
Co do Edynburga, to już na wstępie pokochałam to miasto! Wizualnie jest to coś cudownego, a największe wrażenie robiła okolica Royal Mile i wielopiętrowe budownictwo, ponoć jedne z pierwszych w Europie. Dla przykładu, z jednego domu można było wyjść na trzy poziomy ulicy w zależności od tego, na którym piętrze się człowiek znajdował. Co do samego zwiedzania to mamy tam oczywiście zamki, ale tutaj muszę powiedzieć, że to raczej atrakcja do jednorazowego zobaczenia – owszem, prezentują się wspaniale, ale cena za wstęp jest dość duża (jak na nasze polskie kieszenie), a i ludzi jest tam pełno – zauważcie, że byłam tam jeszcze przed sezonem, więc wolę nie wiedzieć co tam dzieje się w jego szczycie, skoro na wiosnę nie bardzo jest jak się przepchać przez ludzi. Ale ostatecznie Edynburg wiele nadrobił całą resztą. Są tam wspaniałe parki, uliczki, muzea. Co do widoków można spokojnie polecić dzielnicę Dean Village, która naprawdę ma niepowtarzalny wygląd – trochę tak, jakby cofnąć się o kilka wieków. Równie urokliwe są otaczające miasto wzgórza i wzniesienia – trochę zajmuje wdrapanie się na górę, ale wierzcie, że to genialna okazja do podziwiania wspaniałej panoramy miasta.
Jeszcze zanim skończę, muszę wspomnieć jeszcze o jednym. Muzea! Wszystkie ciekawe i niemal każde z nich darmowe. Zdziwiło mnie (ale w pozytywny sposób) to, że w tamtejszych muzeach jest wiele miejsc zrobionych z myślą o dzieciach, w których można coś dotknąć, powąchać, posłuchać, poprzekładać. I nawet sama nie będąc dzieckiem, podchodziłam jak głupia do każdego takiego miejsca i musiałam zobaczyć o co w nim chodzi. Mama mało się tam nie popłakała ze śmiechu, kiedy leciałam cała uradowana do jakiegoś stolika, na którym coś ułożono, albo można było gdzieś wejść i na przykład poczuć się jak chomik chodząc w wielkim kołowrocie (a w ten sposób naładować jakieś urządzenie). Byłyśmy również w Camera obscura and world of illusions w Edynburgu i podobnie jak w muzeach, (ale tutaj już obie) musiałyśmy wszystkiego wypróbować, wszystko zobaczyć. Najbardziej rozbroił mnie tunel, który wręcz wykręcał poczucie równowagi na drugą stronę. Wstęp trochę kosztuje, ale to były bardzo dobrze wydane pieniądze.
Ale jakby fajnie nie było, kiedyś trzeba wrócić do domu i do rzeczywistości. U mnie jest to powrót na uczelnię, ale też na stancję, na której mamy dwójkę współlokatorów, których szczerze nie tolerujemy. Od jakiegoś czasu mam ochotę uczynić z tej dwójki gwiazdy jakiejś notki, bo to co robią niekiedy przechodzi ludzkie pojęcie. Niedługo mają się wyprowadzić (nareszcie!), więc może podsumowanie odnośnie tego, co odwalali? Nie wiem. Ogarnę się pewnie z tym po sesji, bo teraz egzaminy ruszyły, a i muszę jeszcze do końca czerwca oddać sporą część pracy magisterskiej, której jeszcze niemal nie ruszyłam…
Także ten… Do kiedyś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz