Minął już miesiąc i muszę przyznać, że całkiem sporo się udało załatwić. Niedługo kończy się rekrutacja na magisterskie i w przyszłym tygodniu będą listy. Najlepsze jest to, że nasz dziekanat nawet z podpisanym upoważnieniem nie pozwala odebrać jednego świstka papieru, który ponoć jest potrzebny przy składaniu dokumentów (choć telefonicznie bez praktycznie podania jakichkolwiek danych podaje zapisy z tego papieru), więc będę musiała urwać się z pracy, aby specjalnie po ten papier jechać. Oczywiście o ile się dostanę na tę nieszczęsną magisterkę.
Ale są też i rzeczy pozytywne. Najważniejsze jest to, że w końcu dostałam się na rehabilitację. Przez dwa tygodnie z rana dreptałam sobie do szpitala, a na popołudnie szłam do pracy. Mało to komfortowe, bo najpierw na ćwiczeniach nogę forsowałam, później nawet na samym dojściu na trasie szpital-bar, bo to jednak coś około kilometra w jedną stronę, a na sam koniec dobijałam stojąc ponad 8 godzin w robocie. Bolało, opuchło, ale wiecie co? Ten ból to i tak nic w porównaniu z tym co było.